wtorek, 18 listopada 2014

Kłótnie powracają jak bumerang, czyli jak sobie poradziłam z uczuciami i czego potrzebowałam

Temat kłótni z rękoczynami na pierwszym planie powraca jak bumerang. Wydawałoby się, że po przeczytaniu tylu książek, po odbyciu szkoleń i warsztatów, nawet po poprowadzeniu kilku spotkań dotyczących właśnie trudnych emocji, potrafię sobie poradzić z agresją i złością u dzieci.
Dzisiejszy wieczór pokazał, że z tym moim radzeniem sobie nie jest tak, jakbym chciała by było. Kiedy zobaczyła szarpaninę moich pociech, ba nawet regularną bitkę, to poczułam jakby mnie ktoś za serce ścisnął i zatrzymał w miejscu.

UCZUCIA

jakie mnie ogarnęły to smutek i totalna, totalna bezsilność, bezradność, a nawet rozpacz. Ogarnął mnie paraliż. Stałam i patrzyłam z rozdziawioną buzią i przerażeniem w oczach i sercu. A walka trwa, jedne biega za drugim. No bo wszak trzeba uciekać, kiedy się odda ostatni strzał w ramię, by wyszło na moim. No jest to dość podobne do zabawy w Berka, z tym, że tu nie ma forów i chodzi o wygraną. Naglę się starli, dopadli się wzajemnie za ramiona i już myślałam by wystartować, kiedy nagle zobaczyłam uśmiech na jednej z walczących twarzy. No ale pamiętajmy, że mnie wtedy do śmiechu nie było. Co innego teraz, kiedy emocje opadły, potrafię o tym pisać nawet z nutką humoru. Chwilę wcześniej na mojej twarzy rysowała się

ROZPACZ I BEZSILNOŚĆ.

No i zbiegły się nasz oczy! Moje pełne SMUTKU, a może nawet już ZŁOŚCI i dzieci-już pełne uśmiechu. I czar zniknął. Zapanowała atmosfera grozy i powagi. A było tak blisko do zrobienia z tego niezłej zabawy. Ale cóż, okno mojej duszy pokazało im co o tym myślę i co czuję. Chyba ich to przeraziło. A może coś innego. Nie wiem, nie mam teraz jeszcze pojęcia co się stało. Rozeszli się-jedno wróciło do zabawy, drugie uciekło w jakieś jemu tylko znane, bezpieczne miejsce. Zapewne, jak to u dzieci bywa, szybko zapomnieli o tej drobnej sprzeczce. Nie to co mama. Mama jeszcze długo pozostała ze swoimi uczuciami i te emocje ją tak zalały, że nie miała pojęcia o co jej chodzi. Aż do czasu kolejnego "ataku" band - mandy. Zaczęły się pytania o to czy mogą coś obejrzeć, czy mogą to i tamto. A mama potrzebowała czasu i przestrzeni na dojście do siebie. Na znalezienie odpowiedzi na pytanie:

skąd wzięły się te uczucia, PO CO one się pojawiły, CZEGO ja chcę-POTRZEBUJĘ?

POTRZEBY

Wydawało mi się, że potrzebuję ŁATWOŚCI w byciu z dziećmi. Każdy rodzic wie, że nie zawsze to takie łatwe i piękne być z dzieckiem, że czasami my mówimy, a one nie słyszą, my prosimy, a one chcą czegoś zupełnie innego. Wykorzystaliście już wszelkie znane wam na dany moment strategie dotarcia do dziecka i nic. Jest wieczór i chyba już nie masz głowy na to, by być kreatywnym i w zabawowy sposób nawiązać z dzieckiem relację. Nie chcesz krzyczeć, nawet na to nie masz już siły, zresztą wiesz doskonale, że nie tędy droga. Co prawda możesz otrzymać upragniony posłuch i współpracę (bo o łatwości nie ma tu mowy), ale nie o to Ci chodzi by strachem wymuszać coś od dziecka. A jakie potem ma się wyrzuty sumienia. A więc to odpada. Na ten haczyk nie daję się tym razem złapać. Ponieważ cały czas czuję tą przenikliwą bezsilność, to zaczynam mówić do nich wszystkich razem, że:

"czasami jest mi po prostu trudno. Nie mam już pojęcia co zrobić i jak mówić. Że tak bardzo potrzebuję, by ten kontakt z nimi był dla mnie łatwiejszy, ale dziś już nie mam siły i pomysłu co zrobić."

No i złapały mnie - łzy za gardło, ścisnęły i zatkały mi mowę. No i może dobrze. Co za dużo to nie zdrowo. Powiedziałam, że idę pod prysznic i do łóżka odpocząć. W łazience jeszcze tylko przez chwilę łzy płynęły. Potem przyszła myśl, że tak, przydałaby się taka łatwość działania. Wiedzieć co robić i by to się zawsze sprawdzało i nie krzywdziło NIKOGO. Ale nie ma co brnąć w potok łez-wszak stres szkodzi zdrowi. Jakoś dziś to zdanie, które nagle mnie naszło, bardzo mi pomogło. Wzięłam prysznic, co prawda z lekką obawą, że jak wyjdę, to zacznie się proszenie mnie o milion rzeczy, a dziś akurat

POTRZEBUJĘ CISZY, SPOKOJU, ODPOCZYNKU i chwili na pomyślenie NA ODNALEZIENIE SIEBIE, na zaglądnięcie w głąb siebie. I co tu zrobić,, by we własnym domu, pełnym dzieci (wiem, troje to jeszcze nie tak dużo) znaleźć przestrzeń dla siebie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam. Powiedziałam tylko półgłosem i ze łzami w oczach:
"Jezu, tak mi ciężko, ja już nie wiem co robić, by przestali się tłuc. Pomóż". No i prośba została spełniona. Wyszłam a tu w domu cisza-jakby już spali. A oni z tatą coś oglądali. Ps. prosiłam też Boga: "spraw, by mąż mi pomógł", bo nie chcę go dziś prosić, bo i w tej relacji też potrzebuję ŁATWOŚCI, tak by czasem coś się zadziało poza moimi prośbami. No i stało się. Weszłam, zabrałam laptop, uciekłam do łóżka. Mąż tylko zapytał: "co chcesz jeszcze pisać" a ja na to: "no" i poszłam i piszę, to co teraz wydaje mi się dużo łatwiejsze i nie takie straszne jak jeszcze 30 minut temu.

DLACZEGO?

Bo poszłam za swoimi uczuciami.
Znalazłam to, o co mi chodzi.
Odkryłam, że pojawiają się oczekiwania wobec siebie samej: by zawsze zaradzić, by zawsze nieść pomoc i ratować dzieci. Nie jest to możliwe. Nie chcę tego i nie chcę tych oczekiwań. W zamian za to wolę wiedzieć, że czasami się pokłócą i jednocześnie "w ogień by za sobą wskoczyli". Czasami znajdę sposób - strategię na działanie od razu, a innego dnia mogę jej nie widzieć. Nie ma co panikować.
UCZUCIA to nie ja, one są, pojawiają się i znikają. Potrzeby są i czasami wiem jak je zaspokoić, a czasami nie. Mogę myśleć, szukać, mogę się nawet bać, że się nie uda. Mogę czuć to, co czuję, bo jestem człowiekiem. Chyba ta BEZSILNOŚĆ mnie przeraziła i ogarnął mnie STRACH, bo nie widziałam NADZIEI, bo POTRZEBOWAŁAM BEZPIECZEŃSTWA, i JASNOŚCI że sobie poradzę, że wiem co robić, że znajdę drogę, którą mogę bezpiecznie razem z dziećmi iść.

A i jeszcze jedno: oceniałam siebie i narzuciłam sobie powinność: Ja muszę umieć sobie radzić z kłótniami dzieci, skoro o tym tyle czytałam, piszę o tym i prowadzę na ten temat warsztaty dl innych rodziców. No jakim ja jestem wzorem. No takim właśnie, że nie jestem ideałem, że zdarza mi się zrobić coś, co wcale nie służy ani mnie, ani dzieciom. Każdego dnia wstaję na nowo i staram się żyć świadomie i poddaję się refleksji (ona właściwe mnie nachodzi nieustannie). Robię coś a potem widzę, że można inaczej i zmieniam się-codziennie. To nie jest tak, że raz się czegoś nauczyłam i już mam spokój do końca życia. To tak nie działa, to jest nieustanny rozwój. To jest proces. Wcale nie łatwy. A co tam - baaardzo trudny i jednocześnie dający wiele radości. Czasami męczący, czasami pod wpływem emocji chce się to wszystko rzucić, tyle, że ja nie mam do czego wracać. Owszem zdarzy się, że z rozpędu zadziałam rutynowo jak autopilot i sięgnę po raniącą strategię. Jednak ja nie chcę tego robić świadomie ani wybierać takiego działania. Jednocześnie mocno podkreślam, że nie wybielam się i przyznaje, że jest jeszcze wiele do zrobienia, do zmienienia i każdego dnia widzę to w coraz to drobniejszych sprawach. Teraz widzę, że to, co było kiedyś (krzyk, osądy, manipulacja, karanie i nagradzanie, zmuszanie) nam nie służy. Moja nieustanna zmiana mnie cieszy i widzę efekty w postaci coraz lepszych relacji z dziećmi i innymi ludźmi. Wiem, że jest to proces, który będzie trwał tak długo, jak długo będę żyć, bo życie płynie i przynosi nam co dzień coś nowego.

Nie warto się zrażać tym, co czasami się nie uda! Bo przecież możesz się zmienić.

"Bądź tą zmianą, którą chcesz widzieć w świecie."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz